Głośno ostatnio o projekcie globalnego podatku minimalnego, który jakoby miał ukrócić praktyki uciekania od podatków przez międzynarodowe firmy. Tylko właściwie po co wprowadzać jeszcze jedną daninę? Przecież pod hasłem walki z polityką globalnych korporacji wprowadzono już w Polsce szereg regulacji, w tym dwa podatki ze słowem „minimalny” w nazwie.
Poprzednie próby ujarzmienia tego zjawiska przypominały łatanie dziurawego statku. Zresztą robiła to nie tylko Polska. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) uznała, że takie działania są niewystarczające. Bo wciąż są firmy, które tak układają swój biznes, że płacą podatki tam, gdzie są najniższe. To sprawia, że poszczególne kraje rywalizują miedzy sobą w swoistej konkurencji, jaką są zachęty podatkowe: ulgi, zwolnienia, niższe stawki itd. Już to było źródłem nierówności podatkowych, ale ostatnio do tego doszły jeszcze zjawiska cyfrowej gospodarki. Bo dzięki internetowi już nie trzeba fizycznie zakładać firmy w innym kraju, by tam zarabiać. I tu mamy dwie kwestie: gospodarkę cyfrową jako taką oraz skłonność do płacenia podatków tam, gdzie one są niskie. W założeniach OECD opodatkowanie tych dwóch zjawisk nazwano filarami. Po pierwsze, opodatkowanie zysków ze sprzedaży tam, gdzie one powstają, a po drugie – wyrównanie poziomu opodatkowania dla wielkich międzynarodowych firm. Takich, których roczne obroty przekraczają 750 mln euro.
To dlatego nazwano ten nowy podatek wyrównawczy „drugim filarem”?
Właśnie tak. O ile ten pierwszy filar pozostaje jeszcze nie do końca uregulowany, o tyle w sprawie drugiego porozumiało się ponad 130 państw. Ustalono, że wielkie międzynarodowe firmy powinny płacić w każdym kraju, gdzie są obecne, podatek dochodowy nie mniejszy niż 15 procent.
No to chyba Polska nie powinna mieć kłopotu? Przecież podstawowa stawka CIT to 19 proc., a z obniżonej, 9-proc., mogą korzystać tylko małe firmy.