Być może to wniosek nieco „na wyrost" i przesadnie optymistyczny, ale chyba właściwie podsumowujący odbiór społeczny wprowadzanych zmian w OFE, a jednocześnie właściwie określający nastawienie znacznej części społeczeństwa do konieczności oszczędzania na emeryturę. Potwierdzają to dla przykładu wyniki badań, jakie CBOS przeprowadził w lipcu bieżącego roku. Na pytanie „jak oceniasz zmiany w polskim systemie emerytalnym" 40% respondentów odpowiedziało, że „zmiany idą w złym kierunku". Jedynie niespełna 10% stwierdziło, że kierunek zmian jest właściwy. Pozostali uczestnicy tego badania nie mieli wyrobionej opinii w tym zakresie lub (blisko 30%) „nie słyszało o żadnych zmianach". Można założyć, że grupa osób niezadowolonych z kierunku zmian to potencjalnie najlepsi klienci instytucji finansowych, które oferują dzisiaj długoterminowe produkty inwestycyjne. Przyjąć można bowiem, że po pierwsze są to osoby najbardziej zainteresowane „tematem" emerytur, po drugie osoby źle oceniające system emerytalny (w tym poziom i gwarancję wypłaty przyszłych emerytur). Oczywiście nie każdy z tej grupy oszczędza dzisiaj na emeryturę. Wystarczy spojrzeć na statystyki dotyczące liczby uczestników pracowniczych programów emerytalnych, czy osób opłacających składki w ramach Indywidualnych Kont Emerytalnych oraz Indywidualnych Kont Zabezpieczenia Emerytalnego – można oszacować, że łącznie grupa ta liczy nie więcej niż milion obywateli. Z pewnością jednak to ta grupa inwestorów, których najłatwiej przekonać będzie można do idei oszczędzania.
Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że konsekwencją marginalizacji OFE już niedługo może być szereg pozytywnych zmian na rynku dobrowolnych oszczędności emerytalnych. W efekcie to co nie udało się reformatorom systemu emerytalnego w 1999 roku może udać się całkowicie przypadkowo jego likwidatorom.
Po tym przydługim wstępnie chciałbym podzielić się właściwa refleksją i tezą, która miała być podstawowym tematem tego felietonu, a mianowicie zastanowić się nad potencjałem, jaki tkwi (czy aby na pewno?) w dobrowolnych „planach oszczędnościowych" tworzonych przez pracodawców - planach, w których całość składek (oszczędności) wpłacają pracownicy. Trudno znaleźć „ładną" marketingowo nazwę dla tego typu rozwiązań, ale spróbuję się odwołać do doświadczeń i wieloletniej praktyki rynku ubezpieczeniowego. Otóż w ubezpieczeniach pracowniczych od kilkudziesięciu lat (przepraszam, nie jestem historykiem ubezpieczeń, pewnie są tacy, którzy ten okres potrafią bardziej precyzyjnie zdefiniować) funkcjonują tzw. dobrowolne ubezpieczenia pracownicze, zwane – od najbardziej popularnego na rynku produktu – „ubezpieczeniami typu P" (zwanymi również „petkami"). Otóż podstawowa idea tych produktów polega na tym, że dzięki grupowemu charakterowi umowy ubezpieczenia (adresatami produktu są wszyscy pracownicy danej firmy) pracownik uzyskuje możliwość korzystania z ubezpieczenia, którego nie byłby w stanie – na tych warunkach – nabyć na rynku detalicznym. Co ważne, składkę w takich ubezpieczeniach najczęściej w całości opłacają pracownicy, a rolą pracodawcy jest wyłącznie (choć słowo to nie oddaje całości obowiązków i roli, jaką pełni pracodawca) wynegocjowanie warunków takiego ubezpieczenia oraz administrowanie umową – przyjmowanie nowych uczestników, przekazywanie i rozliczanie składek, itd. Dla wszystkich, którzy zawodowo zajmują się ubezpieczeniami jasne jest, że produkt taki ma szereg zalet. Dodatkowo, absolutnie wyjątkowa (na tle innych krajów) popularność tych produktów w Polsce powoduje, że uznaje się tego typu rozwiązania za niezmiernie istotny element rynku ubezpieczeń osobowych – wie to najlepiej lider tego rynku, czyli PZU Życie, który właśnie między innymi na bazie składek opłacanych w ramach tych umów zbudował i wciąż utrzymuje dominującą pozycję na rynku ubezpieczeń osobowych.
Właśnie na bazie doświadczeń z „petkami" pojawia się naturalne (?) pytanie, czy tego typu rozwiązań nie warto rozwijać również na rynku inwestycyjnym, a szczególnie w obszarze długoterminowych oszczędności o charakterze emerytalnym. Oczywiście skłamałbym twierdząc, że to obecnie najważniejszy problem i wyzwanie przed jakim stoją firmy inwestycyjne. Wiem jednak, że przynajmniej część z nich rozważa silniejsze zaangażowanie się w tego typu rozwiązania. Z własnego doświadczenia pamiętam przynajmniej dwa przypadki, w których pracodawca zaangażował się w znalezienie partnera (firmy zarządzającej środkami), wynegocjowanie z nim umowy oraz dostarczenie informacji o możliwości dobrowolnego oszczędzania swoim pracownikom. Niestety w obu tych przypadkach efekt daleki był od oczekiwań – ostatecznie zdecydowało się oszczędzać swoje prywatne środki jedynie kilkadziesiąt osób. W przypadku obu firm, o których wspominam stanowiło to mniej niż 5% wszystkich pracowników. W efekcie, z perspektywy instytucji finansowej, która przygotowała to rozwiązanie koszt jego wdrożenia wielokrotnie przekroczył efekt. Warto jednak powiedzieć, że oba te doświadczenia „pochodzą" z czasów „sprzed zmian w OFE", a więc rzeczywistości, w której popularność i świadomość emerytalna była zbliżona do dzisiejszej (i pewnie „jutrzejszej") popularności samochodów Ferarri w Polsce. Można założyć, że dzisiaj sytuacja mogłaby wyglądać inaczej.
A konkretnie czym charakteryzują się tego typu rozwiązania i w jaki sposób można ocenić ich atrakcyjność z perspektywy pracownika?