Ta opowieść zaczyna się dziewięć lat temu. Dotyczy jednak spraw, które dopiero teraz się rozstrzygają. Chodzi o zmiany w systemie emerytalnym, które planuje przeprowadzić rząd. Premier przekonuje, że ich wdrożenie jest niezbędne, byśmy jako emeryci mogli otrzymywać świadczenia. Ale gdyby dziewięć lat temu ten sam Donald Tusk zdecydował się na odważniejszy ruch, a polityka nie okazała się dla niego ważniejsza od gospodarki, problemu by dziś nie było. A na pewno byłby mniejszy.
Jest końcówka 2004 roku. Polską rządzi osłabiony aferami SLD. Ale premierem nie jest już Leszek Miller. Na czele rządu stoi Marek Belka. Przy podejmowaniu decyzji ma pewien komfort. Jest człowiekiem prezydenta, ma jego silne wsparcie i wolną rękę w działaniu. Co więcej, wręcz może sobie pozwolić na krytykę SLD, bo jego gabinet jest kołem ratunkowym rzuconym Sojuszowi przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Jest jednak pewien mankament tej sytuacji. SLD nie ma mianowicie większości w Sejmie. Belka bez problemu może więc podejmować bieżące decyzje. Ale przy próbach wprowadzenia poważniejszych zmian za każdym razem zmuszony jest szukać dla nich doraźnego wsparcia w szeregach innych partii.
– Wprowadzony w 1999 roku system emerytalny funkcjonował już kilka lat. Ale już wtedy było wiadomo, że bez korekt takich jak choćby odebranie przywilejów emerytalnych czy podniesienie i wyrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn doprowadzi do kłopotów – mówi „Businessweekowi" jeden z byłych współpracowników Belki. Prosi, by nie podawać jego nazwiska.
Premier jest ekonomistą i byłym ministrem finansów, więc ma tego świadomość i doskonale rozumie te uwarunkowania.
– W pewnym momencie uznaliśmy, że sytuacja jest idealna, by zagrać va banque i rzutem na taśmę przeprowadzić niezbędne zmiany – dodaje człowiek Belki z czasów, gdy ten był premierem.