W starym systemie, który właśnie przechodzi do lamusa, bo osoby urodzone po 1 stycznia 1949 roku już są objęte nowym, emerytura była świadczeniem socjalnym, czyli finansowanym z budżetu. Oczywiście, to także "językowy pasztet", bo wszystko co jest finansowane z budżetu przez Państwo, jest przecież finansowane z pieniędzy obywateli. Chodzi jedynie o tzw. redystrybucję.
Na wstępie wyjaśnię, że nie zwykłem atakować pana Balcerowicza, ale w kwestii emerytur widzę, że jest trochę oszołomem (chociaż to innych za takich uważa). Niedawno nazwał związkowców warchołami, bo protestują przeciw wydłużeniu wieku emerytalnego. Teraz z uporem maniaka powtarza, że musimy dłużej pracować, bo to przyczyni się do większego wzrostu gospodarczego. Czytaj: pracując w wieku 65 lat będziemy budowali świetlaną przyszłość Polski. Nie wiem jak wy, ale ja w tym wieku chciałbym już odpocząć od realizowania takich wzniosłych celów.
Ale, wróćmy do kwestii wieku, w jakim można przechodzić na emeryturę. Od początku: system emerytalny ma... gwarantować nam środki do życia na emeryturze. Zgadzamy się z tym? Chyba nie budzi to wątpliwości. Co zatem gwarantuje Państwo w systemie o zdefiniowanej składce, obowiązującym wszystkich urodzonych po 1 stycznia 1949 roku?
Emeryturę minimalną. Na czym ona polega? Na tym, że jeżeli pomimo opłacania składek przez wymagany okres czasu (przez 25 lat dla mężczyzn i 20 lat dla kobiet) nie zgromadzimy kapitału wystarczającego na sfinansowanie emerytury, to Państwo dopłaci brakującą kwotę. W nowym systemie przymus Państwa ogranicza się więc do jednego: obowiązku odkładania przez nas 19,5% dochodów, abyśmy mieli za co żyć na emeryturze. Ustalono też wiek emerytalny (60 i 65 lat) uprawniający do pobierania emerytury, czyli do wypłaty naszych własnych pieniędzy!
Przyjmijmy więc, że dochodzi do sytuacji, w której ukończyłem ten wiek i... mam kapitał wystarczający na dożywotnie świadczenie w kwocie dwa razy wyższej niż minimum zagwarantowane mi przez Państwo. Co w związku z tym powinno dalej nastąpić? No właśnie.