Na początku roku często ten rok, który jest za nami wydaje się bardzo krótki, a nadchodzący zapowiada się jako naprawdę długi – odpowiedni do nowych wyzwań i nadrabiania zaległości z poprzedniego. Nawet jeśli udaje nam się zrealizować zaległe plany, to z reguły pojawia się tzw. koszt utraconych możliwości – korzyści, które mogliśmy osiągnąć realizując pierwotne zamiary wcześniej, w zakładanym terminie. Dla ekonomistów to ważna kategoria. W kontekście systemu emerytalnego, każdego z nas może dotknąć koszt utraconych możliwości związany z nieuświadomieniem sobie faktu, jak duży wpływ na wysokość emerytury ma oszczędzanie, choćby drobnych sum, już w młodości, od początku kariery zawodowej. Jednak na to, czy te możliwości wykorzystamy, czy nie, mamy bezpośredni wpływ i skutki naszych działań dotyczą tylko nas. W przypadku instytucji, które regulują życie społeczne i gospodarcze, decyzje podejmowane są zasadniczo przez rząd i parlament, a ewentualne koszty utraconych możliwości dotyczą całej gospodarki. Przyglądając się zmianom, jakie na przestrzeni ostatniej dekady zachodziły w polskim systemie emerytalnym oraz tym, o których mówiono, ale ich wdrożenie odwlekano, można dojść do wniosku, że na szczeblu instytucjonalnym zaległości jest co najmniej kilka, a związane z nimi koszty utraconych możliwości mogą być duże. W tym tekście chciałbym wskazać dwa takie obszary.
Pierwszym było odwlekanie decyzji o wygaszeniu możliwości uprawnień do nabywania wcześniejszych emerytur i wprowadzenia emerytur pomostowych, od początkowo zakładanego 2005 do 2008 roku. Jakie były skutki odłożenie tej zmiany o trzy lata? W latach 2005-2009 na wcześniejszą emeryturę odeszło niemal milion osób, a w roku 2010 – tylko 50 tysięcy. Obliczenia Instytutu Badań Strukturalnych (IBS) wskazują, że w latach 2007-2008 prawdopodobieństwo odejścia na emeryturę osoby w wieku przedemerytalnym wzrosło kilkukrotnie w porównaniu do wcześniejszych lat. Gdyby możliwości nabywania uprawnień zniesiono 2-3 lata wcześniej, to podobny efekt „ucieczki" z rynku pracy osób mających ku temu „ostatnią szansę" też by zapewne nastąpił. Ale łącznie z rynku pracy odeszłoby znacznie mniej osób. Szacunki IBS wskazują, że w latach 2005-2009 byłoby to łącznie ok. 650-700 tysięcy osób, czyli prawie o 1/3 mniej.
Skąd ta różnica? Wynika ona m.in. z powodów demograficznych – w ubiegłej dekadzie z każdym kolejnym rokiem grupa osób w wieku przedemerytalnym, uprawniającym do ubiegania się o wcześniejszą emeryturę, zwiększała się o ok. 100 tys. osób. Odwlekając zmiany, ponadproporcjonalnie zwiększano liczbę osób, które mogły na przywilejach starego systemu skorzystać. Gdy wreszcie je wprowadzono, wskaźnik aktywności zawodowej osób starszych wzrósł między 2008 a 2011 rokiem o 6 pkt. proc., wskaźnik zatrudnienia – o 5 pkt. proc., a stopa bezrobocia – o 2 pkt. proc. Przeważająca większość osób, które pozostały na rynku pracy, nadal pracuje. Gdyby zmiany zapoczątkowane zostały dwa-trzy lata wcześniej, przed wybuchem kryzysu światowego – gospodarka polska rozwijała się powyżej swojego trendu do początku 2009 roku, a sytuacja na rynku pracy szybko się poprawiała – ich skutki byłyby zapewnie nie mniej pozytywne niż te, które obserwujemy w ostatnich trzech latach. To, że ok. 300 tys. osób mogło pozostać na rynku pracy, a nie odejść na emeryturę, stanowi koszt utraconych możliwości wynikający z tamtej zwłoki. Gdyby osoby te (choćby 3/4 z nich) nadal wytwarzało PKB, a nie otrzymywało dochody dzięki redystrybucji od pracujących, PKB (i PKB per capita) byłby w ostatnich 2-3 latach każdego roku o co najmniej 1% wyższy.
Drugim obszarem zaniechań jest wyrównanie i podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet. Co prawda dopiero w listopadowym expose Premiera postulat ten pojawił się jako cel i zamiar rządu, jednak sam temat jest dyskutowany od dawna. Gdybyśmy zajęli się tym wcześniej, byli już w trakcie reformy i wiek emerytalny wyrównali do poziomu 67 lat dla mężczyzn i kobiet w roku 2020, wówczas liczba przyznawanych co roku emerytur zmniejszyłaby się (względem utrzymania status-quo) o ok. 60-80 tys. w latach 2012-2013 i o ok. 120-170 tys. w latach 2014-2015. Obliczenia IBS wskazują, że już w roku 2015 oczekiwać można byłoby „dodatkowych" 350 tys. kobiet i 150 tys. mężczyzn na rynku pracy, a po roku 2020 (zakładając brak zmian w późniejszym okresie) podaż pracy kobiet byłaby o ok. 500 tys. osób, a mężczyzn o ok. 300 tys. osób rocznie wyższa niż w sytuacji braku zmian. Zatrudnienie wzrosłoby dzięki temu łącznie o ponad 700 tys. osób. Zrekompensowałoby to z nawiązką spadek liczby pracujących, jaki przy obecnych rozwiązaniach czeka nas w efekcie zmian demograficznych. Demografowie spodziewają się, że już od 2013 roku udział osób w wieku produkcyjnym w ogóle ludności, a zwłaszcza tych w tzw. prime-age, czyli wieku najwyższej aktywności na rynku pracy, będzie się obniżał – w rezultacie (jeśli nie nastąpią strukturalne reformy) będzie spadało zatrudnienie.
Co więcej, gdybyśmy podjęli działania wcześniej i wiek emerytalny dla obu płci zdołali wyrównać na poziomie 67 lat w roku 2020, to tempo wzrostu PKB (i PKB per capita) w Polsce byłoby w najbliższej dekadzie średniorocznie wyższe aż o 0,2 pkt. proc. To dużo – jest to wielkość porównywalna z bezpośrednim wpływem na gospodarkę ze strony wydatków na infrastrukturę podstawową, realizowanych w ramach polityki spójności UE. W horyzoncie roku 2030 oznaczałoby to zwiększenie poziomu produktu krajowego brutto o około 2,0%. Na tyle szacujemy koszt utraconych możliwości, związany z utrzymaniem obecnych rozwiązań. Z chwilą, gdy ustawowy wiek emerytalny dla obu płci zrównałby się na poziomie 67 lat, finanse publiczne zyskałyby corocznie ok. 17-18 mld złotych wg cen roku 2010 tj. ok. 1,4% PKB. To rząd wielkości w pełni porównywalny z tym, ile budżet zyskał (przejściowo) w wyniku zmniejszenia alokacji składki do OFE w roku 2011.