Zaskoczeniem okazała się nie tylko sama decyzja rządu o obcięciu składki do OFE, ale też tempo w jakim pracowano nad tak ważna zmianą w systemie emerytalnym oraz gorąca dyskusja na ten temat.
Sygnał, że rząd chce obniżyć wysokość składki do funduszy emerytalnych - z 7,3 do 2,3 proc., a docelowo do 3,5 proc. (od 2017 r.) - pojawił się już pod koniec 2010 r. W przedostatnim dniu roku poinformował o tym premier Donald Tusk. Zapewniał wówczas, że to nie jest wywracanie systemu, a raczej jego naprawianie.
Pomysł od razu spotkał się z krytyką znaczącej grupy ekonomistów oraz ekspertów. Wywołał wiele kontrowersji. Przeciwnicy tego rozwiązania ostro spierali się ze zwolennikami. Ci pierwsi podkreślali, że to tylko krok mający ratować budżet i spowoduje obniżenie wysokości emerytur w przyszłości. Rząd zapewniał, że zaoszczędzone w ten sposób pieniądze, w całości będą przeznaczone na obniżenie długu publicznego i deficytu sektora finansów publicznych. Zapewniał też, że przyszli emeryci na tym nie stracą.
Najgłośniej krytykował rząd za ten krok prof. Leszek Balcerowicz. Do historii przeszła już marcowa debata telewizyjna między nim a ministrem finansów Jackiem Rostowskim, który jest uznawany za jednego z autorów tego pomysłu. Po kilku miesiącach od wprowadzenia tej zmiany żadne ze stron nie zmieniła zdania.
- Przełożenie środków z OFE do ZUS nie było dobrą decyzją. Nie zmniejsza to bowiem całkowitych zobowiązań publicznych. Zmiana nie prowadzi do poprawy rzeczywistej sytuacji gospodarczej czy stabilności systemu emerytalnego, a tylko zmienia statystyczne proporcje długu ukrytego i jawnego. Wartości na nich zapisane stanowić będą nadal zobowiązania publiczne, chociaż nie wliczane do statystyk. Przeprowadzona przez rząd zmiana prowadzi do koncentracji ryzyka w jednej części systemu, a tym samym do zmniejszenia jego bezpieczeństwa – uważa Michał Rutkowski, dyrektor w Banku Światowym, współautor koncepcji reformy emerytalnej z 1999 r.