Oczywistym jest, że jedynie wielkie sprawy i te dotyczące nas wszystkich zasługują na miejsce na pierwszych stronach gazet. Czy jednak nie moglibyśmy zaprzeczyć tej zasadzie i zacząć zajmować się również tymi mniejszymi, które utrudniają życie, może nie milionom, ale wciąż setkom tysięcy ludzi w naszym kraju. Oczywiście „wielcy" reformatorzy utracą wówczas szansę na swoje miejsce w historii najnowszej , a ich nazwiska nie będą używane dla określenia danego procesu, czy nazwania konkretnej reformy. Trudno, pewnie nie zyskają poklasku tłumu, ale w zamian zyskają wdzięczność wielu i szacunek, który dla polityków (podobno) jest czymś najbardziej cennym, a przy tym zrobią coś rzeczywiście pożytecznego.
W każdym obszarze życia społecznego, czy gospodarczego znajdziemy dziesiątki przykładów rozwiązań prawnych, organizacyjnych, reguł i zwyczajów, które nie mają większego sensu oraz utrudniają nam życie. Czas spędzony w urzędzie, konieczność napisania kolejnego podania, czy dostarczenie dodatkowego zaświadczenia to często strata czasu, a więc i pieniędzy i zawsze mniej wolnego czasu dla rodziny, zmęczenie, itd. W efekcie nikt nie zyskuje, a wszyscy lub przynajmniej większość traci (nawet urzędnicy mogliby się w tym czasie zająć czymś innym i być może lepiej wykonać swoje „główne" obowiązki).
Szereg takich „małych problemów" znajdziemy również w szeroko rozumianym systemie emerytalnym. Choć mówiąc „małe" wcale nie mam na myśli ich znaczenia i potencjalnych skutków, a raczej „łatwość" z jaką moglibyśmy się ich pozbyć. Dlaczego w takim razie tego nie robimy? A może wolimy zajmować się likwidacją OFE, podwyższaniem, a potem obniżaniem wieku emerytalnego, wprowadzaniem kolejnych subkont w ZUS-ie i następnych produktów emerytalnych (przy czym o tych pierwszych wciąż wie jedynie garstka entuzjastów)? Odpowiedź z pewnością nie jest prosta, choć być może sprowadzić ją można do jednej grupy przyczyn – braku motywacji do robienia właściwych rzeczy, w odpowiedni sposób i w odpowiednim czasie. Myślę, że nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której urzędnik (niekoniecznie ten „z góry" hierarchii) stwierdza, że przecież można załatwić jakąś administracyjną sprawę szybciej i prościej, że właściwie żaden przepis nie zobowiązuje go do stosowania 10-stronicowego formularza, zamiast 1-stronicowego, czy przestrzegania ustawowego 30-dniowego terminu na odpowiedź w przypadku sprawy, która jest prosta i oczywista. Oczywiście coraz częściej można spotkać się z takim podejściem i chwała tym, którzy nie tylko myślą ale również zmieniają Polskę w ten właśnie sposób. Niestety na rynku emerytalnym tak łatwo nie jest. Aby przekonać się, że sprawa nie jest prosta (choć dotyczy prostych rzeczy) chciałem przestawić i zapytać o sens funkcjonowania kilku konkretnych rozwiązań – tak jak wspomniałem wcześniej skutki niektórych z nich są istotne dla setek tysięcy z nas :
Za pierwszy przykład niech posłuży mechanizm waloryzacji kont, które każdy z nas posiada w ZUS-ie. Czy naprawdę musimy mieć konto i subkonto (to ostatnie służy do ewidencjonowania tej części składek, które wcześniej odprowadzano do OFE)? Czy naprawdę mechanizm waloryzacji nie może być jeden – pomijam jeszcze odmienny sposób na uaktualnianie wysokości emerytur – w efekcie metod jest łącznie trzy, nie dwie. Uczono kiedyś, że testem na prostotę jest opisanie jakiegoś zjawiska krótkim wzorem, ewentualnie w sposób, który zrozumie osoba nie będąca specjalistą w danej dziedzinie. Polecam każdemu ćwiczenie pod tytułem „wyjaśnij w ciągu 15 minut jak zbudowany jest polski system emerytalny". Śmiejąc się jeszcze niedawno z greckiego chyba zapomnieliśmy, że nasz własny z pewnością wśród obcokrajowców budzi podobne reakcje jak ten grecki u Polaków. Pamiętajmy przy okazji, że mówiąc „system emerytalny" musimy mieć również na myśli KRUS (rolniczy odpowiednik ZUS-u), system dla służb mundurowych, czy system dla górników. W efekcie przystępując do tego ćwiczenia uwzględnijmy, że nasz opis musi dotyczyć wszystkich tych elementów.
Dalej, ilu z nas wie, że w pracowniczych programach emerytalnych ich uczestnicy nie mogą kontaktować się z firmą, która zarządza aktywami programu w żaden inny sposób niż „papierowo" i to za pośrednictwem swojego pracodawcy. Co to oznacza w praktyce? Aby zmienić dane osobowe muszę złożyć odpowiedni formularz pracodawcy, podobnie zmiana sposobu alokowania składek pomiędzy fundusze wymaga zaangażowania pracodawcy. Wszystko to dzieje się w XXI wieku, w erze narzędzi on-line, a przy okazji w sytuacji, w której takie same decyzje, ale podejmowane w związku z prywatnymi oszczędnościami składamy korzystając powszechnie z internetowych narzędzi komunikacji. Żeby mocniej „pogrążyć" ustawodawcę (bo zasada jak wyżej została „wyinterpretowana" z przepisów ustawy o ppe) to dodam, że również byli pracownicy zobowiązani są stosować się do takich samych zasad. Z perspektywy pracodawcy oznacza to ryzyko, że np. za 10, czy 30 lat będą go odwiedzać osoby, które kiedyś były jego pracownikami. Czy to sensowne rozwiązanie? Dlaczego zmuszamy firmy i ich byłych pracowników do „utrzymywania" tego typu kontaktów? Dodam jedynie, że nie znam nikogo kto potrafi uzasadnić sensowność tego rozwiązania, choć z drugiej strony stosujemy je już od ponad 15 lat.