W okresie bonanzy frankowych pożyczek nikt bądź prawie nikt ze sprzedawców produktów finansowych nie zająknął się o realnym ryzyku walutowym, jakie taki kapitał ze sobą niesie. Nikt głośno nie mówił, że zaciągając dług w każdej z obcych walut, wypływamy na dla większości nieznane i burzliwe wody rynku forex. Nikt też nie przewidział styczniowego tzw. czarnego czwartku sprzed sześciu lat, kiedy Szwajcarski Bank Narodowy skapitulował i przestał bronić minimalnego kursu helweckiej waluty do euro.

Frank potężnie się umocnił, a co za tym idzie, nastąpił duży wzrost wyrażonej w złotych wartości kredytu wielu, którzy skusili się na niskie oprocentowanie pożyczonego z banku kapitału. W efekcie sporo frankowiczów, mimo dekady spłacania kredytu, ma wciąż więcej do spłaty w złotych niż w momencie zaciągnięcia kredytu.

Po kilku latach licznych pomysłów, jak rozbroić tę bombę, wreszcie pojawiły się realne rozwiązania. Bynajmniej nie wyszły one od banków. Najpierw frankowicze dostali oręż w walce o swoje w postaci wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który pozwalał unieważniać takie umowy. Fala procesów sprawiła, że wreszcie Komisja Nadzoru Finansowego zaczęła się domagać, by banki szły na ugody, i te zaczęły być klientom oferowane.

W materiale otwarcia przyglądamy się całej tej trudnej układance, a także sprawdzamy plusy i minusy proponowanych przez banki ugód. Bez względu, czy borykający się z frankowym kredytem zdecyduje się na polubowne rozwiązanie sprawy z bankiem czy jednak na sądową batalię, faktem jest, że wreszcie klienci banków mają jakieś możliwości rozwiązania problemu, który trawił wiele budżetów domowych przez ostatnie lata. A to już coś.

A banki? Banki poniosą spore koszty, ale przetrwają. Oby historia ta była kolejną nauczką sprawiającą, że rynek finansowy będzie zdrowszy, bardziej transparentny i bezpieczniejszy w przyszłości.