– Ministerstwo rzuciło pomysłem bez przedstawienia konkretnych analiz – mówi Jeremi Mordasewicz, ekspert Konfederacji Lewiatan. W jego opinii faktem jest, że minimalne świadczenie jest zbyt niskie, jednak nie możemy rozwiązywać tego problemu kosztem innych emerytów. – Waloryzacja świadczenia o inflację jest uzasadniona, ponieważ musi ona zapewniać zachowanie siły nabywczej emerytury. Wszystko ponad to jest już ekskluzywnym dodatkiem – zaznacza.
Podobnie uważa Maciej Bitner, główny ekonomista Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych. – Na takie rozdawnictwo nas po prostu nie stać. Powinniśmy przede wszystkim zlikwidować wszelkie dodatki ponad waloryzację o wzrost cen – uważa Bitner. Jego zdaniem pomysł ministra, jeśli zostałby zrealizowany, byłby niezwykle szkodliwy dla całego systemu, ponieważ zniechęcałby do płacenia wyższych składek do ZUS.
– Ktoś, kto był pracowity, więcej zarabiał całe życie, na emeryturze otrzymuje zbliżoną emeryturę do tych, którzy wykonywali najprostsze zawody i odprowadzali najmniejsze składki. Jaki w tym sens? – pyta Bitner.
System się „rozjeżdża"
Pieniądze, które trafiają do ZUS, nie są nigdzie inwestowane, jak to jest w II filarze, lecz przekazywane na wypłatę bieżących świadczeń. Nasza składka zostaje zapisana na koncie, a gromadzony kapitał jest indeksowany stopą zwrotu, jaką jest właśnie wskaźnik waloryzacji, i nasza przyszła emerytura będzie pochodną zewidencjonowanego w ten sposób kapitału.
– Pod jednym warunkiem. Stopa waloryzacji musi być dobrze „zakotwiczona" w przychodach ZUS – tłumaczy prof. Filip Chybalski z Politechniki Łódzkiej. Nie jest to bowiem stopa zwrotu z rynków finansowych, czyli stopa wolna od bezpośredniego wpływu decyzji politycznych.
– Jeżeli wskaźnik ten nie jest ściśle powiązany z dynamiką napływających do ZUS składek, nie będzie równowagi między przyrostem kwot zapisanych na kontach w ZUS a kwotą napływających tam składek. Wówczas ZUS nie jest w stanie z własnych funduszy sfinansować wypłaty świadczeń – przestrzega prof. Chybalski.