Przysłowia opisują pewne zjawiska i zachowania właściwe dla konkretnej społeczności, narodu, grupy. Jeżeli tak jest to polskie: „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki", czy też „mądrej głowie, raz po słowie" okazują się wcale nie być „nasze". Gdyby bowiem opisywały właściwie sposób naszego myślenia to z pewnością Ministerstwo Finansów nie musiałoby przygotowywać regulacji wprowadzających ograniczenia w funkcjonowaniu ubezpieczeniowych produktów inwestycyjnych, w tym tzw. polisolokat.
Jak widać doświadczenia OFE (pozbawienie funduszy połowy aktywów, wprowadzenie nowych zasad inwestowania środków, obniżenie składek) okazały się lekcją dotkliwą, ale nie skłoniły firm ubezpieczeniowych do samodzielnego wprowadzenia zmian prokonsumenckich. Co prawda pomysły tego typu się pojawiały, jednak wielu ekspertów uznawało je bardziej za rodzaj „zasłony dymnej", niż faktyczną wolę wprowadzenia zmian. Okazało się, że zasłona nie pomogła. Zmiany wprowadził minister, nie oglądając się na towarzystwa. Można sarkastycznie powiedzieć, że to zwycięstwo wszystkich stron. Konsument (inwestor) zyskał większą ochronę, niższe koszty i dostęp do większej ilości informacji o produkcie. Towarzystwa ubezpieczeniowe, które i tak wiedziały, że zmiany są nieuniknione, ale nie potrafiły wypracować kompromisowego rozwiązania (satysfakcjonującego wszystkich) mogą spokojnie powiedzieć swoim akcjonariuszom, że to rząd wprowadzając ograniczenia obniżył ich zyski. Pozornie cały ten koncept wydaje się być logicznym. Myślę jednak, że to logika złudna. Być może podobnie myślały kilka lat temu powszechne towarzystwa emerytalne, gdy rząd po raz pierwszy obniżył składki do OFE, a następnie kurtuazyjnie zaprosił środowisko towarzystw do wspólnego wypracowania zmian ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych. Ten „miesiąc miodowy" nie trwał długo i zakończył się fatalnie dla OFE . Fundusze mają dzisiaj o połowę mniejsze aktywa, istotnie mniejsze wpływy i odpowiednio mniejsze zyski. Lekcja dla firm ubezpieczeniowych? Z pewnością tak, i nie tylko dla nich. Moment, w którym Rada Ministrów przyjęła nowelizację ustawy o działalności ubezpieczeniowej, wcale nie jest bowiem jakiś wyjątkowy. Problem ochrony interesów konsumentów jest w Polsce „na tapecie" od kilku lat. Obecna zmiana jest jedyną z kilku aktualnie wprowadzanych (równie ciekawe są projekty zmian przepisów regulujących funkcjonowanie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów – zaręczam, że za klika miesięcy będę mógł napisać podobny felieton, tym razem o nowych kompetencjach nadzorczych w jakie zostanie wyposażony UOKiK). Śmiem więc twierdzić, że to lekcja dla całego rynku finansowego i że to wcale nie koniec, ale raczej początek tego typu zmian.
Można sobie jednak wyobrazić znacznie bardziej pozytywny scenariusz, w którym wiarygodność i zaufanie (kolejne argumenty używane przez rząd w pracach nad ww. regulacjami) zdobywane będą dzięki inicjatywom samych instytucji finansowych, a nie działaniom regulatorów. Polski rynek finansowy należy do najbardziej nowoczesnych sektorów polskiej gospodarki. Standardy produktowe, poziom regulacji i transparentność są na nim często wyższe niż w krajach bogatszych i lepiej rozwiniętych niż Polska. W efekcie samoograniczenia wprowadzane przez instytucje w praktyce wcale nie muszą oznaczać rzeczywistych zagrożeń dla ich rentowności. Pozwoliłyby natomiast na zdobycie dodatkowych punktów w rankingach zaufania (a tak na marginesie to ciekawe na którym miejscu na liście zawodów zaufania społecznego są dzisiaj bankowcy, czy agencji ubezpieczeniowi?). Jednocześnie naiwnością jest sądzić, że obecny i jakikolwiek następny rząd będzie kierował się interesem branży finansowej. Nie jesteśmy Wielką Brytanią, gdzie każdy premier musi niezwykle poważnie traktować „londyńskie Citi", przynoszące Królestwu pewnie ponad 10% PKB. Tam mówimy o rzeczywistym kompromisie i próbie uwzględnienia interesów obu stron, u nas raczej o perspektywie budżetowej i oczekiwaniach społecznych. Zwróćmy też uwagę, że o spadku wiarygodności banków, czy firm ubezpieczeniowych w praktyce decyduje wąska ich grupa. Stosunkowo łatwo możemy wymienić nazwy 4 - 5 towarzystw ubezpieczeń, które absorbują 80% uwagi UOKiKu, czy polskich sądów. (podobnie jest w przypadku banków). W rezultacie coraz powszechniejsza staje się świadomość, że kompromis uwzględniający interesy wszystkich uczestników rynku nie jest możliwy. A to oznacza, że wprowadzenie regulacji, które okażą się niekorzystne jedynie dla relatywnie wąskiej grupy z nich jest jak najbardziej logicznym rozwiązaniem. To z kolei prowadzi do wniosku, że jednak lepiej samodzielnie inicjować zmiany i wprowadzać samoograniczenia, które rozumiemy i akceptujemy, niż czekać, aż zrobi to rząd. Zwłaszcza, że w toku prac sejmowych jakiś parlamentarzysta może dodać do rządowego projektu słowo „i czasopisma", i wprowadzone w efekcie zmiany okażą się zabójcze nie dla 4 - 5 firm, ale dla całego rynku.
Oczywiście mogę się mylić i strategia „na przeczekanie" okaże się skuteczna. Pewnie każdy ma tutaj własną opinię i doświadczenia. Pracując na rynku finansowym od 1991 roku i widząc wszystkie zmiany, jakich doświadczaliśmy na przestrzeni ostatnich 25 lat nie sądzę jednak, abym się mylił. Sam w praktyce doświadczałem skutków samoregulacji – w roku 1991 zdałem egzamin na maklera papierów wartościowych i pamiętam pierwszy zjazd związku maklerów papierów wartościowych (kto dziś pamięta, że była to wąska i elitarna grupa, najpierw kilkudziesięciu, a potem kilkuset osób?). Otóż na tym zjeździe jako jeden z pierwszych wystąpił Lesław Paga, pierwszy i wieloletni przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych. Pamiętałem, że mówił o swoich oczekiwaniach w stosunku do środowiska maklerów, o roli, jaką to środowisko ma do odegrania na rynku kapitałowym, itp. Jednym z tematów była również kwestia uchwalenia regulaminu związku, w tym odpowiedniego uregulowania standardów etycznych i biznesowych przypisanych temu zawodowi. Myślę, że Pan Paga był wówczas skłonny oddać kompetencję uregulowania przynajmniej części z tych spraw samym maklerom. Zaryzykuję tezę, że miał taki zamiar do momentu, w którym wśród mocno popieranych propozycji znalazła się ta, której celem (nikt tego wprost oczywiście nie powiedział) było ograniczenie dostępu do zawodu maklera. Myślę, że to właśnie środowisko maklerów było prekursorem „nowoczesnej myśli samoregulującej". Kolejne lata jednoznacznie potwierdziły tezę, że nie chcąc zaakceptować kompromisów i nie umiejąc narzucić sobie samodzielnie ograniczeń narażamy się wszyscy na to, że zrobi to za nas ktoś inny. Maklerom nie udało się „zamknąć zawodu", w efekcie dzisiaj profesja ta, choć ciekawa z pewnością nie należy do najbardziej prestiżowych, a zarobki pewnie nie odbiegają znacząco od średnich w sektorze. Być może nie można w żaden sposób łączyć tej historii z nowelizacją ustawy ubezpieczeniowej, czy historią OFE. Uważam jednak, że istnieje wiele wspólnych punktów, w tym jeden bardzo oczywisty – nie umiemy korzystać z doświadczeń i wciąż wierzymy, że tylko innym przydarzają się w życiu nieszczęścia.
Krzysztof Nowak,członek zarządu Mercer