Dyskusja o reformie emerytalnej, skrótowo zwana dyskusją o OFE, ma niesamowitą dynamikę. Zaczęła się niedawno i dość obiecująco – projektem zmian podnoszących efektywność funduszy.
A teraz, ledwie kilka miesięcy później – nabieram takiej pewności po udziale w debacie u pana prezydenta – otwartym tekstem w kręgach zbliżonych do Rady Gospodarczej przy Premierze rozważa się już temat likwidacji OFE. Punkt, od którego dyskusja wystartowała, czyli efektywność, przesuwa się na koniec łańcucha zmian.
Przedstawiciele rządu, broniąc projektu oktrojowania II filara i oficjalnie wciąż jeszcze dystansując się od jego likwidacji, wybijają na pierwszy plan nie tyle doraźne korzyści budżetowe z tytułu obcięcia składki (2 mld miesięcznie), ile akcentują długoterminowy cel, jakim ma być stabilizacja finansów publicznych po wyeliminowaniu wartego 200 mld zł „błędu systemowego".
Taka argumentacja musi prowadzić do kolizji z elementarną logiką. Nasuwa się pytanie: skoro cel nie jest doraźny; skoro nie chodzi o ten czy kolejny budżet; nie o 55 proc. długu w relacji do PKB; skoro jest to pierwszy od 12 lat rząd, który z odwagą i determinacją zabrał się do eliminacji fatalnego błędu w systemie emerytalnym, to skąd do diaska ten pośpiech? Skąd ta mobilizacja sił i środków, odciągająca opinię publiczną od rozwiązania realnych i dobrze już rozpoznanych, uzgodnionych w środowisku ekonomicznym, konsensusowych, zagrożeń dla długoterminowej stabilności finansów publicznych, a skupiająca ją na kwestii, wciąż jeszcze dyskusyjnej, postawionej na porządku dnia przed niespełna trzema miesiącami? Dlaczego nad problemem – zdaniem rządu – generującym długoterminowe ryzyko niestabilności systemu emerytalnego i finansów publicznych parlament i prezydent procedować mają w tempie dopalaczowym?