Cały miniony weekend przez ekrany telewizorów przebiegał tabun polityków z tęgimi minami opowiadających przeważnie duby smalone na temat efektów unijnego szczytu klimatycznego.

Koalicja pod niebiosa wysławiała wielki negocjacyjny sukces premier Ewy Kopacz. Opozycja chętnie by ją za to samo posłała, jeśli nie do piekła, to przynajmniej przed Trybunał Stanu.

Prawda jest tymczasem bardziej skomplikowana, niż chcą politycy. Tu nie ma prostej odpowiedzi: 100-procentowy sukces czy 100-procentowa porażka. Jak zawsze po zakończeniu skomplikowanych negocjacji nikt nie czuje się w pełni usatysfakcjonowany. Są wreszcie przed nami kolejne wyzwania, np. negocjacje dotyczące redukcji emisji CO2 w rolnictwie, budownictwie i transporcie.

Osiągnięciem Polski jest to, że utrzymała pulę darmowych uprawnień dla energetyki do 2030 r. Ale pytanie, co nasza energetyka z tak „kupionym" czasem zrobi. Czy poświęci go na modyfikację struktury paliw, z jakich korzysta, skoro i tak musi zastąpić dokonujące żywota stare bloki energetyczne? Czy też, licząc na kolejne „rozgrzeszenie" po 2030 roku, trwać będzie wyłącznie przy węglu kamiennym, bez względu na to, ile miliardów złotych dopłacamy do niego w postaci dotacji do padających kopalń i systemu emerytalnego dla górników?

Wygląda więc na to, że w energetyce kupiliśmy czas, ale od inwestycji się nie wymigamy. Skutki szczytu przypieczętują decyzję o budowie siłowni jądrowej w Polsce. Ilekolwiek by na nią wyłożyli inwestorzy, końcowym jej fundatorem będą odbiorcy energii. Dlatego na miejscu pani premier ugryzłbym się w język i nie obiecywał, że dzięki kompromisowi z Brukseli ceny prądu nie wzrosną. Wystarczy mała zmiana taryfy – z dowolnego powodu – by usłyszała zarzut, że jest kłamcą, ?a październikowy sukces ?z Brukseli był w rzeczywistości wielką klapą.