Żyjemy coraz dłużej. Coraz mniej rodzi się dzieci. A to sprawia, że systemy emerytalne funkcjonujące w oparciu o zasadę tzw. solidaryzmu pokoleń stają się piramidą finansową. W systemach o zdefiniowanym (czytaj: obiecanym przez państwo) świadczeniu pogarszająca się proporcja między tymi którzy finansują system a osobami otrzymującymi świadczenia prowadzi do załamania się piramidy: bo na jej końcu jest cała armia oczekujących na wypłaty emerytów, w dodatku żyjących coraz dłużej, oraz nieliczna grupa pracujących gotowych wpłacać pieniądze.
W Polsce, już w 1999 roku – w momencie wprowadzenia reformy emerytalnej – zerwaliśmy ten „niezbyt święty" łańcuszek zależności i zobowiązań finansowych, na które miało zabraknąć pieniędzy za 30-40 lat. Koszty wprowadzonych wówczas zmian będą bolesne. Niestety dopiero teraz, po 12 latach od ich prowadzenia, dowiedzieliśmy jak bardzo: przyszła emerytura w stosunku do ostatnich zarobków spadnie aż o połowę – z 60 proc. na 30 proc., bo uwzględnia drastyczny spadek liczby opłacających składki. Stopa waloryzacji składek w I filarze (2/3 systemu) zależy bowiem nie tylko od średniej płacy ale także od liczby opłacających składki. Powołam się tutaj na słynne wyliczenie ministra Rostowskiego, który w czasie debaty emerytalnej tłumaczył, że nawet jeżeli w okresie najbliższych 20-30 lat zarobki średnie wzrosną o 200 proc., a spadnie liczba opłacających składki o 50 proc., to i tak budżet (ZUS) zobowiązany jest do podwyższenia swoich zobowiązań wobec przyszłych emerytów jedynie o 100 proc., właśnie z tego powodu, że zmalała liczba opłacających składki na ubezpieczenie emerytalne.
I co teraz nam się proponuje? Że za lat 20 będziemy przechodzić na emeryturę nie w wieku 65 lat, kobiety - nie w wieku 60 lat, ale później – o 2 lub nawet o 7 lat!.
Czy wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat ma sens? To zależy. Z punktu widzenia finansów państwa jest to propozycja bezzasadna – bo w żaden sposób nie wpływa na tę kondycję. Problem został rozwiązany już w 1999 roku – w ten sposób, że moją przyszłą emeryturę obniżono do 30 proc. ostatnich zarobków. Państwo już na mnie zaoszczędziło – w przyszłości. Mam dwa konta emerytalne - w I i II filarze, i wypłacę dokładnie tyle ile wniosłem na nie składek. Gdyby nadal obowiązywał system o zdefiniowanym świadczeniu – emerytura określana na podstawie moich zarobków z wybranego 10-letniego okresu pracy – to państwo obiecywałoby mi dużo wyższą emeryturę, nie 30 proc. ale właśnie 50-60 proc. ostatnich zarobków. W takiej sytuacji podniesienie wieku emerytalnego byłoby konieczne, tak jak konieczne jest w krajach Europy Zachodniej.
Czy jednak przechodzenie na emeryturę w wieku 65 lat będzie dla mnie opłacalne? Nie. Każdy dodatkowy rok pracy zwiększy bowiem moje świadczenie emerytalne podwójnie: urośnie nie tylko odłożona kwota w I i II filarze, ale także zmaleje liczba lat, przez które będę je wypłacał.