W 2002 r. wprowadzono w Polsce podatek od zysków kapitałowych (zrobił to ówczesny minister finansów Marek Belka, stąd danina ta bywa nazywana podatkiem Belki). I choć przez lata zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić, to w ostatnich miesiącach stał się on bardziej dokuczliwy z powodu bardzo niskiego oprocentowania lokat i powrotu inflacji.
Jedna piąta zysku trafia do fiskusa
Podatek Belki płacą wszystkie osoby posiadające oszczędności: właściciele lokat bankowych, obligacji (w tym skarbowych), jednostek funduszy inwestycyjnych, a także inwestorzy sprzedający z zyskiem np. akcje czy otrzymujący dywidendy. Stawka podatku, niezależnie od formy pomnażania kapitału, wynosi 19 proc. od uzyskanego dochodu.
Od początku tego roku posiadacze nawet dobrze oprocentowanych lokat (w porównaniu z przeciętną stawką na rynku) notują realne straty. Główny powód to oczywiście niskie oprocentowanie i powrót inflacji. Ale podatek też przyczynia się do realnych strat. Zakładając, że średnie oprocentowanie nowych lokat wynosi obecnie 1,5 proc., to po uwzględnieniu podatku Belki oraz inflacji (we wrześniu 2,2 proc. w skali roku) taki depozyt przyniósłby 1 proc. realnej straty.
Na przykład deponując 10 tys. zł na rocznej lokacie z odsetkami 1,5 proc., po roku zarobimy 122 zł (już po odliczeniu podatku Belki). Ale z powodu wzrostu cen za towary, które wcześniej kosztowały 10 tys. zł, trzeba będzie zapłacić o 220 zł więcej. W rezultacie zakładając taką lokatę tracimy w ujęciu realnym ok. 100 zł w skali roku.